Klaus Schulze, Pete Namlook
The Dark Side of the Moog box 2
122,63 zł
AUTOR | Klaus Schulze |
PRODUCENT | Mig |
NUMER | MIG 01390 |
ROK WYDANIA | 2003 |
MEDIA | 5CD |
OPAKOWANIE | JEWELCASE |
Kod produktu | 007299 |
POPULARNOŚĆ |
Lista utworów
Opis
CD1 Prychedelic Brunch
Ledwie wybrzmi głos Mooga, wieńczący pierwszą część suity, pomału zacznie odsłaniać się kurtyna stalowych, gładkich akordów, nawzajem się przenikających w chłodnej, posępnej harmonii. Ten stosunkowo krótki epizod prowadzi słuchacza na spotkanie z nowoczesną improwizacją opartą na wyrazistym rytmie, w której raz na pierwszy plan wysuwa się pieniste ostinato o opływowym kształcie, raz zaś melodia składana z niemuzycznych, frapująco "poszumujących" cząstek. Dla porządku raz po raz przetaczają się minorowe fale chrobotliwego, zamarzającego syntezatora, po czym wątki składające się na tę część poddawane zostają najrozmaitszym, chłodno i kleiście brzmiącym parafrazom.
Czwarta część to wodnisty, błękitno-jemiołowy krajobraz sączący się z głośników powiększającymi się melotronowymi kałużami. Słuchacz może podziwiać zatopione drzewa i ławice wrzosowisk przepływające gdzieś daleko, przy samym dnie. Opuściwszy melotronowy przyczółek, zwieńczający podwodne parki i lasy, słuchacz dobija do suchego brzegu, przy którym przez najbliższe kilkanaście minut może oddać się swobodnym rozmyślaniom. Czas płynie tutaj wedle innych reguł niż w naszym świecie. Cząsteczki basowo-wibrafonowych dźwięków, subtelnie podszyte usypiającym, miękko-perkusyjnym akompaniamentem, wirują od niechcenia tu i tam, to opadając, to znów podrywając się do lotu pod sam sufit, u którego - wbrew zasadom grawitacji - przycupnął zaciekawiony słuchacz. Być może impresja ta stanowi obraz gotowania na Ciemnej Stronie Mooga? W połyskującym niebieskawo garnku gotuje się właśnie ambientalna zupa, słuchacz przygląda się jej spokojnej powierzchni raz po raz tylko odzywającej się serią zdumionych baniek; po chwili wynurza się czubek niebieskiej papryki, przez moment łypie na słuchacza pełnym pestek miąższem fosforyzująco jasnozielony pomidor, przy brzegu garnka zachrobocze łodyga granatowego pora...
Szósty epizod składa się właściwie z dwóch kontrastowo zestawionych części: pierwsza oparta jest na podobnym rytmie i elektronicznym riffie co część trzecia suity - muzyka szybko jednak ulega stonowaniu i wyciszeniu, prowadząc pośród tajemniczych oparów w drugą sekwencję melodyczną: wolną, melancholijną impresję zbudowaną przez przywołujące się minorowe akordy, zsuwające się w niskie rejestry, by znów wspiąć się do średnich.
Siódma część to powolne wynurzanie się kożuchów kłębiastego, czarnego dymu z obudzonego świtem komina. Widniejące w oddali niebo zmienia barwę z szarej przez chłodnożółtą na różowawą, a kłębiących się karakułowych obłoków wciąż przybywa za sprawą generowanych ad libitum niemuzycznych brzmień, wzbijająych się chmurami szumów i poświstów coraz wyżej i coraz szerzej...
Finał suity to powtórzenie motywów części trzeciej, rozwinięte i wzbogacone o nowe dźwięki: szczególną uwagę należy tu zwrócić na westchnienia i pomruki "elektronicznych chórów" tak typowych dla Schulzego - warto wspomnieć wszystkie utwory wypełniające płytę Body Love (1976), Nowhere - Now Here (Body Love Vol. 2, 1977) albo spokojne partie kompozycji Floating (Moondawn, 1975). Muzyka milknie wraz z ostatnim tchnieniem długiego, sparaliżowanego akordu o brzmieniu podobnym do ścian dźwięków spowijających drugą część całej tej niezwykłej suity, której tytuł (Psychedelic Brunch) stanowi tym razem aluzję do intrygującej impresji Alan's Psychedelic Breakfast, oczywiście jak zwykle z dorobku Pink Floyd (Atom Heart Mother, 1970).
CD2 Final Dat
Final Cut nie jest moją ulubioną płytą Pink Floyd ale inaczej odbieram Final Dat duetu Namlook / Schulze...Najpierw syntezatorowe rozmazy z lekko modulowanym męskim półszeptem w tle, by przejść do konkretów w Part II czyli schulze'owska praca perkusji na tle keyboardowych solówek. Ku zaskoczeniu kontynuacja w postaci Part III jest zwyczajnie...wpadającym w ucho el przebojem! Komercja? Part IV do połowy to dość bezbarwne elektro ale zmienia się to gdy dochodzi gitara. Part V to mięsiste, bardzo charakterystyczne sekwenserowanie. Part VI to także tradycyjne granie el. Podsumowując dużo tu świetnej muzyki ale równoważy ją przeciętność drugiej połowy wydawnictwa. Ale - czemu nie?
CD 3 Obscured by Klaus Z początku typowy Schulze z lat 90 tych czyli charakterystyczne składniki w postaci wysokotonowych dźwięków plus zaśpiewy operowych diw. Ale w Obscured By Klaus Part 2 pałeczkę przejmuje Namlook i wchodzimy w ciekawe, lekko zdynamizowane melodyjne granie. Part 3 wytraca tempo i dostajemy porcję nastrojowego, prawie melancholijnego el w ambientowej oprawie ciągnące się także na czwarty fragment z tym, że jako tło i wsparty sekcją rytmiczną i żywszym graniem syntezatorów na pierwszym planie. Part 5 to schulzowskie surowe glissanda a bardzo ciekawie, filmowo brzmi pełna dramatu i zadumy zarazem Part 6 z dziwnym, nastrojowym sztafażem. Wartościowa płyta, polecam.
Smutna, bardzo przestrzenna impresja zaczynająca ten album może być wyrazem zagubienia w kosmosie, obrazem zmagania się z metafizycznymi pytaniami, które rodzą się wnet, gdy kolejne gwiazdy gasną. Niebo usiane lśniącymi punktami przesuwa się po wielkim ekranie syntezatorowych akordów, a nowe, oddalone źródła światła spiralnym, wirującym ruchem wykwitają wciąż tuż przed słuchaczem i gdzieś na dalekim planie. Kosmos uroczyście milczy, może panuje tu żałoba po katastrofie promu kosmicznego?... Nastrój pierwszej części suity kojarzyć się bowiem może trochę z atmosferą drugiej i ostatniej części Rendez-vous Jean-Michela Jarre'a...
Druga część zdominowana jest przez wyrazisty rytm, wokół którego nanizana zostaje lśniąca siatka ostinata przefiltrowywanego na rozmaite sposoby i odkształcanego. Najwspanialej brzmią tu jednak typowo schulzeańskie elektroniczne chóry, ciągnące nieco podobną pieśń jak w ostatnim epizodzie suity Psychedelic Brunch z piątego tomu TDSOTM. Muzyka brzmi tu chłodno i "ztechnicyzowanie", zaś barwy instrumentów wahają się między granatem a czernią. Tylko wysuwające się raz na jakiś czas na główny plan dziwaczne brzmienia niemuzyczne lśnią silnym, prószącym blaskiem.
Najidealniejszą wizualizacją pasującą do trzeciej części kompozycji byłyby chyba stopniowe, ledwo zauważalne, ale jednak dokonujące się przemiany krajobrazu: szaro-białe, martwe pole firnowe przeistacza się pod wpływem coraz cieplejszego strumienia światła sączącego się z ukrytego planu w falującą za chłodną mgiełką łąkę. Spiczaste, suche słoności śniegowej pustyni kruszą się, rozmywają, ścierają, przebijają się przez nie źdźbła trawy, płatki śniegu rozpuszczają się w omdlewająco żółte i anemicznie liliowe kwiaty. Z początku wydaje się, że to mróz rysuje kształt roślin na zimnej szybie, ale z biegiem czasu okazuje się, iż zima naprawdę ustępuje miejsca wiośnie. Przez długie, stojące akordy spogląda się na pejzaż jak przez bloki niebieskawego lodu, słychać nawet wyraźnie, jak wzbierające raz po raz syntezatorowe krople ześlizgują się krzywą, nieregularną trajektorią po krawędziach i ścianach tych nieczułych sześcianów. Ten utwór poleciłbym chyba w pierwszej kolejności wszystkim wybrednym miłośnikom muzyki relaksacyjnej - obrazy wyczarowywane przez kolejno pojawiające się głosy są niebywale sugestywne... W części czwartej lodowe ptaki ostatecznie porzucają przeistoczony przez ciepłe światło krajobraz. Powraca podkład perkusyjny, metrum i brzmienie są podobne jak w części drugiej. W tle nadal ścierają się te sobą krystaliczne, chłodne bryłki dźwięków i ciepłe plamy akordów, kleiście ciągnących się ponad rytmem.
Moim ulubionym fragmentem suity jest część piąta, melotronowy pejzaż wysączający się spienionymi falami z głośników - przypomina się natychmiast czwarta część Psychedelic Brunch, ale kompozycja z siódmego tomu TDSOTM robi chyba jeszcze większe wrażenie. Piana na melotronowych falach układa się w halucynacyjne wzory: to jaskółki lepią bezdenne gniazdo, to lawa wycieka z wulkanów i zatrzymuje się dopiero na pniach zimowych drzew, to znów w kałużach pławią się rozmiękłe, omszałe patyki...
Alternacje akordów otwierające suitę pojawiają się w podobnej postaci w jej zakończeniu. Teraz jednak nic poza długimi akordami, brzmiącymi tak, jakby wykonywał je kwartet smyczkowy z innej planety, nic nie mąci uwagi słuchacza, nie ma żadnych pobocznych efektów dźwiękowych. Dopiero tuż przed trzecią minutą pojawiają się miękkie, pojedyncze tony fortepianu... Trudno dokonać takiego podsumowania zważywszy ogromną rozmaitość pomysłów i zaskakujących rozwiązań na wszystkich płytach cyklu TDSOTM, ale osobiście skłonny jestem uznać siódmy tom za najwybitniejszą propozycję z tej serii...
CD 4 Careful with that AKS, Peter
Suita Careful with that AKS, Peter istotnie rozpoczyna się w nastroju grozy i niesamowitości porównywalnym z niepokojącą atmosferą utworu Pink Floyd Careful with that Axe, Eugene: z głuchych poszumów wydobywa się przejmujący szept, z którego dopiero rodzą się przytłumione, skradające się po ciemku dźwięki. Ten pochód syntezatora basowego, oparty na łamanym rytmie, przetykany improwizacjami mglistego syntezatora, pojawia się w innej odsłonie także w finałowej impresji pierwszego tomu boxu Klausa Schulze Contemporary Works: wersja umieszczona tutaj jest chyba jednak bardziej mroczna i zagadkowa. Vocoder snuje swoją mrukliwą opowieść, podczas gdy z nieustającego basowego pulsu ześlizgują się kolejne efekty dźwiękowe i spiętrzenia sprężystych poświstów. Ciagnące się, mętne dźwięki głównego syntezatora spowijają cały utwór zimową mgłą. Ten niezwykły, hipnotyczny epizod trwa oczywiście aż 25 minut...
Druga część suity to dla odmiany króciutki pasaż: atonalne, oparte wyłącznie na efektach brzmieniowych przejście do melancholijnej, posępnej części trzeciej, w której coraz gęstszymi obłokami mollowych akordów zapełnia się elektroniczne niebo o zmroku.
Część czwarta znów, tak jak pierwsza, zbudowana jest na chwytliwym, inspirowanym muzyką jazzową, uskakującym, rozswingowanym rytmie, na który składają się wyrazista ścieżka basowa i interesująca programowana linia perkusyjna. Dodatkową atrakcją tego epizodu są rewelacyjne, zgrzytliwe westchnienia syntezatorów, od razu przywołujące na myśl dżdżystą, wieczorną atmosferę utworu Let the Rain come z piątej płyty wydawnictwa Contemporary Works.
Piąta część podchwytuje melancholijną atmosferę osamotnienia odmalowaną w części trzeciej. Tu jednak akordy nie mają aż tak ostrych konturów, ich barwa jest nieco bardziej rozwodniona i spopielała. W części szóstej zwraca uwagę nerwowe ostinato zaaranżowane trochę podobnie jak na pierwszej części serii The Dark Side Of The Moog. Przez 15 minut temat tła poddawany będzie różnorodnym obróbkom brzmieniowym, podczas gdy na pierwszym planie zagoszczą to długo wygasające sekwencje ponurych akordów, to znów roziskrzone, elektryzujące znaki interpunkcyjne kreślone zapamiętale przez instrumenty prowadzące. Ten fragment płyty to chyba najczytelniejsze odesłanie słuchacza do typowych brzmień wykrystalizowanych w Szkole Berlińskiej, nie trzeba jednak dodawać, iż na niniejszym albumie znane schematy, progresje i przejścia otrzymują zupełnie świeżą oprawę
Dla odmiany, część siódma bardzo niewiele ma wspólnego z elektroniczną tradycją: ten utwór mógłby raczej wyjść spod pióra takich nowoczesnych artystów jak Aphex Twin albo Scorn. Cały pierwszy plan wypełnia natarczywa, fantastycznie ornamentowana, rewelacyjnie brzmiąca perkusja rodem z krainy Drum n'Bass. Rozszalała ścieżka perkusyjna wdaje się w dialog z odległymi niemuzycznymi szumami, dopiero po jakimś czasie wylewają się z utworu pogodne, odmalowane pastelowymi barwami kałuże. Nader ciekawie wypada to zestawienie kojących, durowych akordów, odsyłających słuchacza na planetę Chill-Out, z agresywną, niebywale motoryczną, połamaną linią perkusyjną.
Finałowa impresja to jeden z charakterystycznych namlookowsko-schulzeańskich zamyślonych pejzaży: długie stojące akordy w mollowym nastroju zapalają się metnym światłem i długo wygasają. Na pierwszym planie rozwija się oczywiście syntezatorowa improwizacja - I trzeba przyznać, iż właśnie na tym wydawnictwie partia mglistego, rozgwieżdżonego syntezatora brzmi najbardziej żarliwie, wręcz dramatycznie, głównie przez częste dodawanie przesteru i wpadanie w atonalne, przejmujące wiry. Ze względu na siłę wyrazu można ten epizod porównać z żywiołowym finałem kompozycji The Dome Event Klausa Schulze.
Ledwie wybrzmi głos Mooga, wieńczący pierwszą część suity, pomału zacznie odsłaniać się kurtyna stalowych, gładkich akordów, nawzajem się przenikających w chłodnej, posępnej harmonii. Ten stosunkowo krótki epizod prowadzi słuchacza na spotkanie z nowoczesną improwizacją opartą na wyrazistym rytmie, w której raz na pierwszy plan wysuwa się pieniste ostinato o opływowym kształcie, raz zaś melodia składana z niemuzycznych, frapująco "poszumujących" cząstek. Dla porządku raz po raz przetaczają się minorowe fale chrobotliwego, zamarzającego syntezatora, po czym wątki składające się na tę część poddawane zostają najrozmaitszym, chłodno i kleiście brzmiącym parafrazom.
Czwarta część to wodnisty, błękitno-jemiołowy krajobraz sączący się z głośników powiększającymi się melotronowymi kałużami. Słuchacz może podziwiać zatopione drzewa i ławice wrzosowisk przepływające gdzieś daleko, przy samym dnie. Opuściwszy melotronowy przyczółek, zwieńczający podwodne parki i lasy, słuchacz dobija do suchego brzegu, przy którym przez najbliższe kilkanaście minut może oddać się swobodnym rozmyślaniom. Czas płynie tutaj wedle innych reguł niż w naszym świecie. Cząsteczki basowo-wibrafonowych dźwięków, subtelnie podszyte usypiającym, miękko-perkusyjnym akompaniamentem, wirują od niechcenia tu i tam, to opadając, to znów podrywając się do lotu pod sam sufit, u którego - wbrew zasadom grawitacji - przycupnął zaciekawiony słuchacz. Być może impresja ta stanowi obraz gotowania na Ciemnej Stronie Mooga? W połyskującym niebieskawo garnku gotuje się właśnie ambientalna zupa, słuchacz przygląda się jej spokojnej powierzchni raz po raz tylko odzywającej się serią zdumionych baniek; po chwili wynurza się czubek niebieskiej papryki, przez moment łypie na słuchacza pełnym pestek miąższem fosforyzująco jasnozielony pomidor, przy brzegu garnka zachrobocze łodyga granatowego pora...
Szósty epizod składa się właściwie z dwóch kontrastowo zestawionych części: pierwsza oparta jest na podobnym rytmie i elektronicznym riffie co część trzecia suity - muzyka szybko jednak ulega stonowaniu i wyciszeniu, prowadząc pośród tajemniczych oparów w drugą sekwencję melodyczną: wolną, melancholijną impresję zbudowaną przez przywołujące się minorowe akordy, zsuwające się w niskie rejestry, by znów wspiąć się do średnich.
Siódma część to powolne wynurzanie się kożuchów kłębiastego, czarnego dymu z obudzonego świtem komina. Widniejące w oddali niebo zmienia barwę z szarej przez chłodnożółtą na różowawą, a kłębiących się karakułowych obłoków wciąż przybywa za sprawą generowanych ad libitum niemuzycznych brzmień, wzbijająych się chmurami szumów i poświstów coraz wyżej i coraz szerzej...
Finał suity to powtórzenie motywów części trzeciej, rozwinięte i wzbogacone o nowe dźwięki: szczególną uwagę należy tu zwrócić na westchnienia i pomruki "elektronicznych chórów" tak typowych dla Schulzego - warto wspomnieć wszystkie utwory wypełniające płytę Body Love (1976), Nowhere - Now Here (Body Love Vol. 2, 1977) albo spokojne partie kompozycji Floating (Moondawn, 1975). Muzyka milknie wraz z ostatnim tchnieniem długiego, sparaliżowanego akordu o brzmieniu podobnym do ścian dźwięków spowijających drugą część całej tej niezwykłej suity, której tytuł (Psychedelic Brunch) stanowi tym razem aluzję do intrygującej impresji Alan's Psychedelic Breakfast, oczywiście jak zwykle z dorobku Pink Floyd (Atom Heart Mother, 1970).
I. W.
CD2 Final Dat
Final Cut nie jest moją ulubioną płytą Pink Floyd ale inaczej odbieram Final Dat duetu Namlook / Schulze...Najpierw syntezatorowe rozmazy z lekko modulowanym męskim półszeptem w tle, by przejść do konkretów w Part II czyli schulze'owska praca perkusji na tle keyboardowych solówek. Ku zaskoczeniu kontynuacja w postaci Part III jest zwyczajnie...wpadającym w ucho el przebojem! Komercja? Part IV do połowy to dość bezbarwne elektro ale zmienia się to gdy dochodzi gitara. Part V to mięsiste, bardzo charakterystyczne sekwenserowanie. Part VI to także tradycyjne granie el. Podsumowując dużo tu świetnej muzyki ale równoważy ją przeciętność drugiej połowy wydawnictwa. Ale - czemu nie?
Dariusz Długołęcki
CD 3 Obscured by Klaus Z początku typowy Schulze z lat 90 tych czyli charakterystyczne składniki w postaci wysokotonowych dźwięków plus zaśpiewy operowych diw. Ale w Obscured By Klaus Part 2 pałeczkę przejmuje Namlook i wchodzimy w ciekawe, lekko zdynamizowane melodyjne granie. Part 3 wytraca tempo i dostajemy porcję nastrojowego, prawie melancholijnego el w ambientowej oprawie ciągnące się także na czwarty fragment z tym, że jako tło i wsparty sekcją rytmiczną i żywszym graniem syntezatorów na pierwszym planie. Part 5 to schulzowskie surowe glissanda a bardzo ciekawie, filmowo brzmi pełna dramatu i zadumy zarazem Part 6 z dziwnym, nastrojowym sztafażem. Wartościowa płyta, polecam.
Dariusz Długołęcki
Smutna, bardzo przestrzenna impresja zaczynająca ten album może być wyrazem zagubienia w kosmosie, obrazem zmagania się z metafizycznymi pytaniami, które rodzą się wnet, gdy kolejne gwiazdy gasną. Niebo usiane lśniącymi punktami przesuwa się po wielkim ekranie syntezatorowych akordów, a nowe, oddalone źródła światła spiralnym, wirującym ruchem wykwitają wciąż tuż przed słuchaczem i gdzieś na dalekim planie. Kosmos uroczyście milczy, może panuje tu żałoba po katastrofie promu kosmicznego?... Nastrój pierwszej części suity kojarzyć się bowiem może trochę z atmosferą drugiej i ostatniej części Rendez-vous Jean-Michela Jarre'a...
Druga część zdominowana jest przez wyrazisty rytm, wokół którego nanizana zostaje lśniąca siatka ostinata przefiltrowywanego na rozmaite sposoby i odkształcanego. Najwspanialej brzmią tu jednak typowo schulzeańskie elektroniczne chóry, ciągnące nieco podobną pieśń jak w ostatnim epizodzie suity Psychedelic Brunch z piątego tomu TDSOTM. Muzyka brzmi tu chłodno i "ztechnicyzowanie", zaś barwy instrumentów wahają się między granatem a czernią. Tylko wysuwające się raz na jakiś czas na główny plan dziwaczne brzmienia niemuzyczne lśnią silnym, prószącym blaskiem.
Najidealniejszą wizualizacją pasującą do trzeciej części kompozycji byłyby chyba stopniowe, ledwo zauważalne, ale jednak dokonujące się przemiany krajobrazu: szaro-białe, martwe pole firnowe przeistacza się pod wpływem coraz cieplejszego strumienia światła sączącego się z ukrytego planu w falującą za chłodną mgiełką łąkę. Spiczaste, suche słoności śniegowej pustyni kruszą się, rozmywają, ścierają, przebijają się przez nie źdźbła trawy, płatki śniegu rozpuszczają się w omdlewająco żółte i anemicznie liliowe kwiaty. Z początku wydaje się, że to mróz rysuje kształt roślin na zimnej szybie, ale z biegiem czasu okazuje się, iż zima naprawdę ustępuje miejsca wiośnie. Przez długie, stojące akordy spogląda się na pejzaż jak przez bloki niebieskawego lodu, słychać nawet wyraźnie, jak wzbierające raz po raz syntezatorowe krople ześlizgują się krzywą, nieregularną trajektorią po krawędziach i ścianach tych nieczułych sześcianów. Ten utwór poleciłbym chyba w pierwszej kolejności wszystkim wybrednym miłośnikom muzyki relaksacyjnej - obrazy wyczarowywane przez kolejno pojawiające się głosy są niebywale sugestywne... W części czwartej lodowe ptaki ostatecznie porzucają przeistoczony przez ciepłe światło krajobraz. Powraca podkład perkusyjny, metrum i brzmienie są podobne jak w części drugiej. W tle nadal ścierają się te sobą krystaliczne, chłodne bryłki dźwięków i ciepłe plamy akordów, kleiście ciągnących się ponad rytmem.
Moim ulubionym fragmentem suity jest część piąta, melotronowy pejzaż wysączający się spienionymi falami z głośników - przypomina się natychmiast czwarta część Psychedelic Brunch, ale kompozycja z siódmego tomu TDSOTM robi chyba jeszcze większe wrażenie. Piana na melotronowych falach układa się w halucynacyjne wzory: to jaskółki lepią bezdenne gniazdo, to lawa wycieka z wulkanów i zatrzymuje się dopiero na pniach zimowych drzew, to znów w kałużach pławią się rozmiękłe, omszałe patyki...
Alternacje akordów otwierające suitę pojawiają się w podobnej postaci w jej zakończeniu. Teraz jednak nic poza długimi akordami, brzmiącymi tak, jakby wykonywał je kwartet smyczkowy z innej planety, nic nie mąci uwagi słuchacza, nie ma żadnych pobocznych efektów dźwiękowych. Dopiero tuż przed trzecią minutą pojawiają się miękkie, pojedyncze tony fortepianu... Trudno dokonać takiego podsumowania zważywszy ogromną rozmaitość pomysłów i zaskakujących rozwiązań na wszystkich płytach cyklu TDSOTM, ale osobiście skłonny jestem uznać siódmy tom za najwybitniejszą propozycję z tej serii...
I. W.
CD 4 Careful with that AKS, Peter
Suita Careful with that AKS, Peter istotnie rozpoczyna się w nastroju grozy i niesamowitości porównywalnym z niepokojącą atmosferą utworu Pink Floyd Careful with that Axe, Eugene: z głuchych poszumów wydobywa się przejmujący szept, z którego dopiero rodzą się przytłumione, skradające się po ciemku dźwięki. Ten pochód syntezatora basowego, oparty na łamanym rytmie, przetykany improwizacjami mglistego syntezatora, pojawia się w innej odsłonie także w finałowej impresji pierwszego tomu boxu Klausa Schulze Contemporary Works: wersja umieszczona tutaj jest chyba jednak bardziej mroczna i zagadkowa. Vocoder snuje swoją mrukliwą opowieść, podczas gdy z nieustającego basowego pulsu ześlizgują się kolejne efekty dźwiękowe i spiętrzenia sprężystych poświstów. Ciagnące się, mętne dźwięki głównego syntezatora spowijają cały utwór zimową mgłą. Ten niezwykły, hipnotyczny epizod trwa oczywiście aż 25 minut...
Druga część suity to dla odmiany króciutki pasaż: atonalne, oparte wyłącznie na efektach brzmieniowych przejście do melancholijnej, posępnej części trzeciej, w której coraz gęstszymi obłokami mollowych akordów zapełnia się elektroniczne niebo o zmroku.
Część czwarta znów, tak jak pierwsza, zbudowana jest na chwytliwym, inspirowanym muzyką jazzową, uskakującym, rozswingowanym rytmie, na który składają się wyrazista ścieżka basowa i interesująca programowana linia perkusyjna. Dodatkową atrakcją tego epizodu są rewelacyjne, zgrzytliwe westchnienia syntezatorów, od razu przywołujące na myśl dżdżystą, wieczorną atmosferę utworu Let the Rain come z piątej płyty wydawnictwa Contemporary Works.
Piąta część podchwytuje melancholijną atmosferę osamotnienia odmalowaną w części trzeciej. Tu jednak akordy nie mają aż tak ostrych konturów, ich barwa jest nieco bardziej rozwodniona i spopielała. W części szóstej zwraca uwagę nerwowe ostinato zaaranżowane trochę podobnie jak na pierwszej części serii The Dark Side Of The Moog. Przez 15 minut temat tła poddawany będzie różnorodnym obróbkom brzmieniowym, podczas gdy na pierwszym planie zagoszczą to długo wygasające sekwencje ponurych akordów, to znów roziskrzone, elektryzujące znaki interpunkcyjne kreślone zapamiętale przez instrumenty prowadzące. Ten fragment płyty to chyba najczytelniejsze odesłanie słuchacza do typowych brzmień wykrystalizowanych w Szkole Berlińskiej, nie trzeba jednak dodawać, iż na niniejszym albumie znane schematy, progresje i przejścia otrzymują zupełnie świeżą oprawę
Dla odmiany, część siódma bardzo niewiele ma wspólnego z elektroniczną tradycją: ten utwór mógłby raczej wyjść spod pióra takich nowoczesnych artystów jak Aphex Twin albo Scorn. Cały pierwszy plan wypełnia natarczywa, fantastycznie ornamentowana, rewelacyjnie brzmiąca perkusja rodem z krainy Drum n'Bass. Rozszalała ścieżka perkusyjna wdaje się w dialog z odległymi niemuzycznymi szumami, dopiero po jakimś czasie wylewają się z utworu pogodne, odmalowane pastelowymi barwami kałuże. Nader ciekawie wypada to zestawienie kojących, durowych akordów, odsyłających słuchacza na planetę Chill-Out, z agresywną, niebywale motoryczną, połamaną linią perkusyjną.
Finałowa impresja to jeden z charakterystycznych namlookowsko-schulzeańskich zamyślonych pejzaży: długie stojące akordy w mollowym nastroju zapalają się metnym światłem i długo wygasają. Na pierwszym planie rozwija się oczywiście syntezatorowa improwizacja - I trzeba przyznać, iż właśnie na tym wydawnictwie partia mglistego, rozgwieżdżonego syntezatora brzmi najbardziej żarliwie, wręcz dramatycznie, głównie przez częste dodawanie przesteru i wpadanie w atonalne, przejmujące wiry. Ze względu na siłę wyrazu można ten epizod porównać z żywiołowym finałem kompozycji The Dome Event Klausa Schulze.
I. W.
Inni klienci wybrali
Podobne albumy
Kup Przechowaj
Chwilowo brak
Wysyłamy do 60 dni
Dostawa w do punktu odbioru już od 12zł.
Przesyłkę dostarcza Poczta Polska lub Inpost.
Możliwy odbiór osobisty poza siedzibą sprzedawcy.